Nieobecność


  Wydaje mi się, że umieram. Nie wiem jak inaczej nazwać ten stan, gdy nic nie potrafię czuć. Wolałabym znienawidzić, niż patrzeć na Ciebie z taką obojętnością. Chciałabym, żebyś mnie uderzył, zamiast głaskać z czułością po policzku. Pragnę, byś ciągnął za moje włosy, a nie wplatał w nie kwiaty. Bij, katuj, wyzywaj, duś, pierdol, pieprz. Proszę, zrób cokolwiek, bym mogła Cię znienawidzić, a może wówczas znów pokocham.

  Dzisiaj padało. Stałam na balkonie i czułam jak kolejne krople deszczu uderzają o moją twarz.

– Kochanie, wejdź do środka, bo zmokniesz.

 Tak powiedziałeś, cały zatroskany. Jakbym nie wiedziała, że od deszczu się moknie. Deszcz jest mokry, nie może być, kurwa, inaczej. Wzruszyłam tylko ramionami, bo po cóż mam ci to tłumaczyć. Westchnąłeś, a potem poczułam jak otulasz mnie kocem. Spojrzałam w górę i zamiast szarego nieba zobaczyłam czerwień parasola. Tak bardzo mnie kochasz, tak bardzo się troszczysz. Boże, dlaczego nie potrafię odwzajemnić jego uczuć chociaż w jednej tysięcznej? Byłoby to więcej niż nic.

  To nie tak, że nigdy go nie kochałam. Nawet czasami próbuję sobie przypomnieć ten stan, kiedy cały świat wiruje wokół osi, którą staje się jeden człowiek. Z całych sił koncentruję się na emocjach towarzyszących mi wówczas, gdy jego usta dotykały moich. Próbuję na nowo ich doświadczyć. Kiedy dotyka mojego ciała, staram się sobie wyobrazić, że znowu pod jego palcami czuję mrowienie, prędko przebiegający dreszcz. Niekiedy mam wrażenie, iż przez ułamek sekundy na powrót przyspiesza mi serce. Jednak wkrótce okazuje się, że to złudzenie. Tak bardzo go kochałam, a teraz stał mi się obojętny i jedyne co czuję to irytacja i złość na samą siebie. Może warto by było zastanowić się nad skoczeniem z tego balkonu.

  Zamiast tego odwróciłam się i uśmiechnęłam. Zasługujesz na o wiele więcej, ale tylko tyle jestem w stanie ci dać. A tobie to wystarcza, odwzajemniłeś uśmiech.

– Chodź, napijemy się herbaty.

 Pozwoliłam ci zaprowadzić się do środka. Uścisnąłeś moją dłoń, nim ją puściłeś, by zabrać się za parzenie herbaty. Cholerny napój. Moglibyśmy usiąść w bujanych fotelach przy płonącym kominku i trzymając się za ręce pomału sączyć go z kubków. Niczym stare dobre małżeństwo. Marzyliśmy o tym, by się razem zestarzeć. Snuliśmy plany o wspólnej przyszłości wypełnionej miłością, przyjaźnią i oddaniem. Takie piękne marzenie. Obawiam się, że ciągle nim żyjesz podając mi kubek z parującym napojem.

– Dziękuję. – mówię. Tak mnie wychowali.

– Jak ci minął dzień?

– Dobrze. Oglądałam deszcz.

– To świetnie, cieszę się, że jednak wstałaś dzisiaj z łóżka. Wczoraj co prawda było ładniej, słonecznie, ale to nieważne.

– W takim razie po co ta dygresja?

– Kochanie, ja tylko chciałem…

– Ciągle chcesz, ale czy chociaż przez sekundę zastanowiłeś się, czego ja potrzebuję?

– Tak, zaparzyłem ci herbatę.

Zauważyłeś jak przewracam oczami, bo dodałeś:

– Nie musisz pracować. Mogłaś rzucić pracę tak jak chciałaś.

– Nie rwałam się do tego, po prostu nie potrafiłam znaleźć siły, by wstawać, a co dopiero ubrać się, doprowadzić do porządku, siedzieć w biurze i tak w kółko. Nadal nie mogę. Jestem znużona, bo to wszystko nie ma sensu, a ty udajesz, że nic się nie dzieje i chcesz uratować cały świat herbatą.

– Nieprawda, widzę, że jesteś wycieńczona. Proponowałem ci wyjazd, ale nie chciałaś.

– O nie. Chciałam pojechać w konkretne miejsce, tylko ty mi na to nie pozwoliłeś.

– Ponieważ to twój wymysł. Wiem, że sami sobie poradzimy. Będę cię wspierać i wyjdziesz na prostą.

  Dlaczego nie możesz stracić panowania nad sobą. Tyle bym dała, abyś w tym momencie mnie uderzył, byś w końcu wybuchnął i otrzeźwiał. Tak bardzo pragnę, żebyś przyznał, że obydwoje błądzimy.

  Stałam na balkonie, padał deszcz. Kiedy spojrzałam w górę, ujrzałam czerwoną parasolkę. Obróciłam się, by uśmiechnąć się do ciebie, ale nikogo nie było. Nagle poczułam zapach krwi. Gwałtowny skurcz przeszył moje ciało, a ja upadłam. Nie musiałam spoglądać w dół, by wiedzieć, że zobaczę czerwoną plamę rozlewającą się po udach. Krople wody zmieniły się w krwawy deszcz, który smagał moją twarz, plecy. Zaczęłam płakać.

Nie! Mój syn!” Tylko tyle zdążyłam wykrzyczeć nim przebudziłam się otoczona twoimi mocno trzymającymi mnie ramionami.

  W niedzielę od rana krzątałeś się po kuchni.

– Dzień dobry, kochanie. Dobrze, że wstałaś. Obierasz cebulę, czy zajmujesz się bakłażanami?

Pocałowałeś mnie w czoło i popatrzyłeś wyczekująco.

– Obieram cebulę.

Założyłam fartuch, a ty w tym czasie uszykowałeś deskę do krojenia i nóż. Pomału zabrałam się do pracy, czując na sobie twoje spojrzenie.

  Nie znoszę niedziel. Obierałam cebulę, będąc wdzięczną za jej zdolności do wywoływania płaczu. Mogę bezkarnie ronić łzy z bezsilności i nie pojawisz się zaraz, by je otrzeć i spytać czy wszystko w porządku. Przecież nic nie jest. To pytanie powinno zostać wykreślone z naszych słowników, by zapobiec absurdalności.

  Nuciłeś pod nosem szorując bakłażany. Miałeś na sobie błękitną koszulę, którą tak kiedyś uwielbiałam. Próbowałam sobie przypomnieć motyle w brzuchu pojawiające się na twój widok. Codziennie zakochiwałam się w tobie na nowo, a teraz pustka. Motyle odleciały.

  Kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi, poszedłeś otworzyć. Po chwili wróciłeś prowadząc moją mamę. Uśmiechałeś się rozmawiając z nią. Obejmowałeś ją przecząc teorii złej teściowej.

– Córciu!

Tylko mama traktuje swoje dziecko, jakby nigdy nie dorosło. Przytuliła mnie mocno, prawie zgniatając żebra. W ostatnim czasie zmarniała, ale wciąż miała wręcz nadludzką siłę. Niezwykła kobieta. Razem dokończyliśmy robić obiad, nakryłam do stołu i usiedliśmy. Udaliście, że nie widzicie czwartego nakrycia. Jedliśmy bez pośpiechu. Obserwowałam jak nakładacie kolejne potrawy, delektujecie się ich smakiem.

– Pawle, te roladki są wyborne.

  Mama była wymagająca, jeśli chodzi o gotowanie, sama nigdy nie doczekałam się takiej pochwały. Podobno droga do serca wiedzie przez żołądek. Patrząc na relacje naszej trójki mogłam się z tym zgodzić. Swoimi potrawami najpierw zdobyłeś serce moje, a później mamy. Chociaż niewiele brakło, żeby jej pierwsze wrażenie o tobie nie było najlepsze. Kiedy zaprosiliśmy moich rodziców na obiad, byście mogli się poznać, tak bardzo skupiłeś się na rozmowie z nimi, że o mały włos nie zapomniałeś o kaczce w piekarniku. Na szczęście mama w porę zwróciła uwagę na coraz intensywniejszy zapach potrawy, dzięki czemu została ona uratowana. I właśnie ta pechowa kaczka ocaliła cię, wywierając zachwyt na mojej rodzicielce. Od tej pory coniedzielne obiady stały się zwyczajem, który kultywujemy aż do dziś, choć w zmniejszonym gronie.

– Córciu, jak się czujesz?

– Dobrze.

– Nie uważasz, że powinnaś żyć dalej? Twój tata tego by chciał. Dodatkowe nakrycie nam go nie przywróci.

Hipokrytka. W jej oczach zaszkliły się łzy. Wiedziałam, że chciałaby, aby tak to działało.

– Wiem, chcę tylko w ten sposób oddać cześć jego pamięci.

– Możesz tego dokonać w inny sposób. Co ludzie powiedzą na takie coś, to nie wigilia.

– Nie ma tutaj nikogo poza naszą trójką, więc zapewniam cię, że nic nie powiedzą.

– Właśnie. Nie uważasz, że powinnaś wrócić do pracy, zająć się mężem?

Wstałam. Dotknąłeś mojej dłoni, ale i tak rzuciłam talerzem o podłogę.

– Bo co? ! Bo ludzie gadają?! Nie mam siły, nie mogę. Nie rozumiesz?

– Dziecko, zebrałabyś się już w sobie. Wszystko rozumiem, ale po prostu trzeba przejść nad tym co się stało do porządku codziennego i iść do przodu, a nie roztkliwiać się nad sobą.

– Kochanie, mama też straciła kogoś, kogo bardzo kochała.- powiedziałeś.

  Stanęliście wy kontra ja. W imię miłości do mnie postanowiliście walczyć przeciwko mojej osobie. Broniąc swoich przekonań przekrzykiwaliście to, co do was mówiłam. Próbowaliście wtłoczyć we mnie swoje racje, by nie dopuścić do siebie myśli, że zawiniliście. Takie posiadaliście przekonanie. Uważaliście, że jeśli rzeczywiście coś jest ze mną nie tak, to to wasza wina, zawiedliście mnie i przede wszystkim siebie. Nie mogliście zrozumieć, iż czasem nie mamy na coś wpływu. Kiedy ktoś tonie, to nie biegniesz go przytulić i mówić, by płynął, lecz rzucasz mu linę. I nie winisz siebie za to, że woda bywa głęboka.

  W nocy przewracałam się z boku na bok, walcząc z bezsennością. Usiadłam i przez moment ci się przyglądałam. Włosy opadły na poduszkę. Kiedyś uwielbiałam je przeczesywać. Teraz zauważyłam tylko nowe siwe nitki, które pojawiły się wraz z kolejnymi zmarszczkami. Czy to przeze mnie? Pewnie tak. Myśli kotłowały się w mojej głowie. Co jakiś czas pojedynczy głos, obraz lub zapach przemykały, by znów zniknąć w podświadomości. Wstałam z łóżka i naciągnęłam na siebie dżinsy. Nie dające się uciszyć lub chociaż w małym stopniu ułożyć myśli rozsadzały czaszkę, wprawiając mnie w pełne niepokoju napięcie. Niewiele się namyślając, wzięłam klucze oraz dokumenty i po raz pierwszy od paru miesięcy wyszłam z mieszkania.

  Przywitało mnie chłodne, pachnące deszczem powietrze. Wsiadłam do auta i przekręciłam kluczyk. Nie miałam konkretnego celu podróży, po prostu potrzebowałam pojeździć. Dawno tego nie robiłam i przy pierwszej próbie wyjechania zgasł mi silnik, ale za drugim razem manewr udał się bez problemu. O tej porze ulice były puste, aż człowiek mógł dojść do wniosku, że jest sam, samiuteńki na całym świecie. Jechałam skręcając w przypadkowo wybrane ulice, aż w końcu trafiłam pod starą wieżę ciśnień. Postanowiłam na nią wejść. Gdy już stałam tak wysoko i przyglądałam się wszystkiemu dookoła, poczułam jak spokój opada na mnie i otula napięte ciało. Spojrzałam w górę. Tak bardzo chciałabym znów obserwować z tobą gwiazdy. Robiliśmy to dokładnie tutaj. Pokazywałeś mi i opowiadałeś o konstelacjach, o których nie miałam zielonego pojęcia. Słuchałam tego wszystkiego, lecz równie dobrze mógłbyś mówić o przepisie na naleśniki. Liczył się twój głos i blask oczu. Byliśmy szczęśliwi, prawda?

  Stałam rozglądając się dookoła, próbując uchwycić każdy pojedynczy szmer. Wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by złapać wieżę migającą na horyzoncie. Pochyliłam się do przodu i wówczas poczułam jak barierka zaczyna uginać się pod moim ciężarem. Wystarczyłoby niewiele wysiłku, by wygiąć ją mocniej i spaść. Zerknęłam z obojętnością w dół. W zasadzie istniała szansa, że taka wysokość byłaby wystarczająca. Jeden krok i wszystko by się zakończyło.

  Pomyślałam o tobie, czy przyjąłbyś moją śmierć z ulgą. Nie pasowałoby to do ciebie, jednak kto wie. Chyba naturalnym byłoby tak zareagować na zdjęcie ciężaru z barek. Nie miałabym o to pretensji, zresztą jak? Musiałabym nawiedzać cię jako duch. Chociaż czy już nim nie jestem? Czy nie stałam się śladem człowieka? Raz powiedziałeś, że mógłbyś pieprzyć trupa i na to samo by wyszło. Co prawda nie użyłeś tych słów, ale przekaz był identyczny.

Kochanie, spróbujemy innym razem.” Przy każdej próbie to samo. Na jakikolwiek mój ruch lub westchnienie reagujesz tak entuzjastycznie, jakbyś właśnie doprowadzał mnie do orgazmu życia. Czy sypiasz już z recepcjonistką? Na pewno docenia twoje umiejętności, daje z siebie o wiele więcej. I nie winię Cię za to. Może nawet tego pragnę, bo byłoby wówczas o wiele łatwiej.

  Nim zdążyłam zareagować, barierka odgięła się, a ja straciłam równowagę.

  Nie istniało nic, tylko ból. Z każdym kolejnym skurczem promieniował na całe ciało. Obejmowałam brzuch chcąc wszystko powstrzymać samym dotykiem, tak jak w dzieciństwie wierzymy, że całus mamy leczy rany. Ból się nasilał. Nie wiedziałam, że to jeszcze w ogóle możliwe.

– Kochanie, nie płacz. Nic nie rozumiem. Weź głęboki oddech i powtórz, co mi powiedziałaś.

Miałam ochotę rzucić telefonem. Po prostu, kurwa, przyjedź. Słyszysz? Rozpadam się. Przytul mnie i poskładaj w całość. Wznowiona próba przekazania ci informacji zakończyła się kolejnym wybuchem płaczu.

– Tak się nie dogadamy. Skarbie, rozłączę się, a ty napisz mi sms-a. Pamiętaj, że jestem z tobą i cię kocham.

Rozłączyłeś się. Siedziałam opierając się o ścianę i próbując uspokoić. Ból był zbyt świeży. Chciałam się nim z tobą podzielić, jak zawsze. Tylko nie mogło tak być. Jakże miałbyś mnie przytulić, posadzić na kanapie i otulić kocem? Nie mogłeś obetrzeć mych łez, spojrzeć w oczy z całym zrozumieniem, śląc ciche wsparcie i pocieszenie, których tak potrzebowałam. Byłeś zbyt daleko. A ja tak bardzo ciebie potrzebowałam. Gapiłam się bezmyślnie w telefon, aż przypomniało mi się, po co w ogóle trzymam go w ręce.

Tatko zmarł.”

Nim zdążyłam napisać ostatnią literę, łzy płynęły swymi utartymi ścieżkami na policzkach.

Kochanie, tak mi przykro. Chciałbym Cię objąć i pocieszyć. Ściskam i całuję z miłością.”

Odpisałeś, a zaraz potem:

Jak z dzieckiem?”

Taki opiekuńczy. Chociażby ze względu na nie powinieneś tu być. Jednak sama należałam do winnych. Zresztą nie mogłam postąpić inaczej. Nie tak miało to też wyglądać.

Pamiętam dzień, w którym wróciłeś do domu cały rozpromieniony.

– Kochanie, zabieram cię na kolację.- uśmiechnąłeś się.

– Już jedną zrobiłam, przecież dziś środa. Co się stało?

– Chodź, to się dowiesz.

Ten figlarny uśmiech i błysk w oku działały na mnie za każdym razem. Minęło kilka chwil od uginających się pode mną kolan do rozmowy przy stoliku w restauracji.

– Na ile masz jechać?

– Trzy miesiące. Potem wracam, to taka dłuższa dalekosiężna delegacja i przy okazji duża szansa.

– To wspaniale, kotku, gratuluję! Cieszę się. Nie mogli wybrać lepszej osoby reprezentującej wasze biuro, na pewno doskonale się spiszesz.

W tamtym momencie naprawdę się cieszyłam. Przepełniała mnie duma: mój mąż, wybrany do tak odpowiedzialnego zadania. Wszystko zaczęło się pięknie układać. I to powinno dać mi do myślenia. Życie nie na darmo daje nam tyle szczęścia. Później czerpie o wiele więcej satysfakcji, burząc tę kruchą budowlę w nieudolny sposób zbudowaną przez człowieka.

  Wiesz, chcę ci powiedzieć, że być może jestem winna. Za dużą część tego, co się działo odpowiadam osobiście. Nie powinnam pozwolić ci jechać. Lub przedłużać wyjazdu. Jednak przecież wszystko miało się dobrze ułożyć. Sam mi to obiecywałeś. Wierzyłam w to. Mocno, tak jak wierzyłam w ciebie. Kiedy mówiłam ci, że jestem w ciąży słyszałam łzy radości w twoim głosie. Cieszyliśmy się oboje. Obiecałeś, iż wrócisz chociaż na sam poród. Czekałam na ciebie. Kiedy zmarł tatko. Wylałam wiele łez, lecz tylko powtarzałeś, że nie możesz rzucić wszystkiego i przyjechać. Rozumiałam to. Codziennie ktoś kogoś traci, więc jakże miałabym sama się nie pozbierać.

  Jednak nie rozumiem tego, co stało się później. Nie potrafię pojąć jak mogłeś nie przyjechać gdy straciliśmy syna. Wróciłeś potem jakby nigdy nic. Jakby nie przeszkadzał ci brak tak wyczekiwanego przez nas dziecka. Wydawało ci się, iż wystarczy udawać, że nic się nie stało, by tak w istocie było. To tak nie działało, nie u mnie. Wstawałam rano, wyrzucając sobie, że się obudziłam. Wszystko zdawało się być przygniatającym ciężarem. Bałam się, iż w końcu braknie mi sił na jego dźwiganie. Krew, wszędzie krew. Widziałam ją: na rękach, łóżku, czasem nawet na tobie. Aż w końcu okazała się prawdziwa. Zabrałeś mnie do szpitala w ostatniej chwili, a potem do domu. Do naszego małego piekiełka. „Poradzimy sobie, staniesz na nogi. Nie potrzebujesz specjalisty. Kocham cię, zaopiekuję się tobą i wyjdziesz z tego.” Naprawdę w to wierzyłeś.

  Nienawidzę cię. Za tę ślepą wiarę. Za wyrzuty sumienia, które nazwałeś miłością do mnie. Nienawidzę. Teraz wiem, że czułam to do ciebie przez ten cały czas. Nienawidziłam cię, gdy wróciłeś, bo zrobiłeś to za późno. Nienawidziłam, kiedy udawałeś, że wszystko jest w normie, gdyż nigdy nic do niej się nie zbliżało. Otuliłeś mnie całą swoją miłością i opiekuńczością, a ja czułam tylko wyrzuty sumienia. Które z nas miało je większe?

  Tak bardzo bałam się przyznać, że cię nienawidzę, iż wolałam zamknąć się w szczelnej skorupie. Wolałam nie czuć nic. Wszystko było lepsze od nienawiści do ciebie. Kochałam cię, nawet wtedy. A jednocześnie nienawidziłam.

  Teraz siedzę tutaj i piszę to wszystko do ciebie. Sporo czasu minęło, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Nie wiem, czy to zobaczysz. Doktor stwierdził, że ten dziennik mi pomoże. Mam zdecydować, czy go dostaniesz. Jednak myślę, że tak. Mimo wszystko chcę, byś zrozumiał. Kiedyś stąd wyjdę, stanę na nogi. Sama. I tak pozostanie.